Kategorie

Archiwum

24.08.2013

...Małołączniak Zdobyty!...


     Dziś w planie mieliśmy łatwy szlak na Małołączniak. Właśnie tak przedstawił mi go mój “przewodnik”. Po obowiązkowym korku na wlocie do Zakopanego, zameldowaliśmy się w Dolinie Malej Łąki. Trasa zaczęła się żwirkowatym podejściem do lasu i rozwidleniem na szlak: czarny na Giewont i niebieski na Czerwone Wierchy, do których zaliczamy Małołączniak. Pierwsze podejście w lesie było dosyć meczące, ale kilkukrotne powtórzenie przez Dana, że jest to prawdopodobnie (bazując na mapie) najtrudniejszy odcinek trasy spowodowało, że coraz żwawiej szłam do góry. Nawet nie wiedziałam w jak wielkim byliśmy błędzie.




     Na polanie, na której wyszliśmy, zostałam zaczepiona przez wolontariuszkę TPN-u, która chciała przeprowadzić ankietę dotyczącą mojej opinii na temat naszego wyjazdu oraz samych szlaków. Damian w tym czasie zrobił zdjęcia gór z każdej możliwej strony.

Dziewczyna pięć razy mówiła, że to ostatnie pytanie a ja widziałam, że dalej ma cały plik kartek z ankietą!!


     Ruszyliśmy w drogę. Weszliśmy do lasu i przywitała nas wąska dróżka wyłożona dużymi kamieniami. Osobiście tak właśnie wyobrażałam sobie tatrzańskie szlaki. Dosyć ostre podejścia, ale bez szaleństw. Troszkę uciążliwe było iście dosyć szybkim tempem w pełnym słońcu, ale dawaliśmy radę - nie chcieliśmy pogorszyć czasu i stracić 20 min, które zaoszczędziliśmy na pierwszym odcinku drogi.

Początek Kobylarzowego Źlebu.



     Widoki zapierały dech w piersiach, ale ja nie rozglądałam się na boki, tylko twardo parłam (na czworakach) do góry.


     Słoneczko świeciło, humorki dobre, czas jeszcze lepszy i nagle na naszej drodze natknęliśmy się na Kobylarzowy Źleb. Zaczęło się źle... Rumowisko skał rożnej wielkości - począwszy od malutkiego żwiru, skończywszy na dużych głazach. Nachylenie również było spore... a ja mam lęk wysokości. Autentycznie miałam łzy w oczach jak to zobaczyłam. Nie byłam przygotowana na taką drogę. Miało być łatwo i przyjemnie. No ale co zrobić, zagryzłam zęby i większość kamieni pokonałam na czworaka, żeby nie stracić równowagi. Dan śmiał się później, że wyglądało to jak technika wejścia "na jamnika", ponieważ ciągnęłam brzuchem po kamieniach.




     Ten etap był dla mnie ciężki i stresujący, ale nie sądziłam, że będzie gorzej. Nagle patrzę... jakiś zator utworzył się na drodze. Wychylam się za Damiana, a tam... łańcuchy. Niestety dużo gorsze niż te na Babiej Górze. Zator o którym wspominałam spowodowała biedaczka, która weszła do połowy wysokości łańcuchów i stop... nie potrafiła zrobić kroku do góry. Postanowiła zejść, a mnie robiło się coraz goręcej, ręce coraz bardziej mi się trzęsły, ciśnienie 200, a w oczach litr łez. Niestety bardzo szybko przyszła moja kolej... złapałam łańcuch i zaczęłam się wdrapywać po kamiennych płytach tak wyświechtanych, że całe błyszczały w słońcu. Było mi ciężko, głównie dlatego, że nie przygotowałam się na to. Okropnie nakrzyczałam na Dana, ale był na tyle kochany, że asekurował mnie całą drogę i praktycznie był krok za mną.


Taka drogą prawie na sam szczyt.



     Jakoś się wdrapałam na górę jak jakaś jaszczurka na czworakach, patrzę w górę a tam dalej rumowisko. No to znowu zagryzłam zęby i napieram na szczyt. Wyszliśmy na polankę, z której rozciągał się boski widok na Giewont. Spędziliśmy tam dobre pół godziny na podziwianiu małego Zakopanego i robieniu zdjęć. Ostatnie podejście na szczyt nie było ostre ale długie i wystawione całkowicie na słońcu, więc zipaliśmy jak oszaleli. Po równych 4h zdobyliśmy szczyt Małołączniaka!! Gdybyśmy nie stracili 30 min na polance podziwiając widoki, bylibyśmy wcześniej.

Giewont wydawał się na wyciągnięcie ręki, a byliśmy jeszcze bliżej.


Zakopane w dole.



Droga na szczyt Małołączniaka.

     Jedzonko, zdjęcia, widoczki i czas ruszać w dalszą drogę. Po 1,5h przerwy byliśmy jak nowi. Ruszyliśmy granią, którą podziwialiśmy ze szczytu - najpierw w dół, Małołęcką Przełęczą na kolejny szczyt Kondracką Kopę (2005 m n.p.m.), następnie żółtym szlakiem w stronę Giewontu przez Kondracką Przełęcz, gdzie odbiliśmy żółtym szlakiem ostro w dół. Bardzo nas kusiło, żeby po drodze zahaczyć o Giewont, ale oboje mieliśmy dosyć emocji jak na jeden dzień, poza tym wyruszyliśmy dopiero o 10:50, a schodzenie rozpoczęliśmy o 16:15, więc było stosunkowo późno, a długa droga przed nami.


Widok na drogę powrotną.






     Droga powrotna też przyczyniła się do szybszego bicia serca. Cały czas się ślizgałam i ciągle złaziłam z dużych głazów metodą "na tyłku", tak było bezpieczniej i prościej. Tutaj też było rumowisko czyli Głazisty Źleb. W połowie drogi oboje już mieliśmy dosyć i nawet Dan narzekał, że szlak jest okropnie męczący i całe szczęście, że nie próbowaliśmy przejść go w odwrotną stronę. Po drodze oczywiście zabrakło nam napojów, pomimo tego że zabraliśmy ze sobą 6 butelek Oshee!! Ucieszyliśmy się więc bardzo napotykając po drodze źródełko z górską woda. Jednak zdobycie wody nie było wcale takie proste. Damian musiał rozebrać pół ściany, żeby dorwać się do wodopoju. Później droga z wielkich głazów i rumowisk zmieniła się w polanę, a następnie w żwirową dróżkę leśną, którą szliśmy na początku dnia. Schodzenie zajęło nam prawie 4h!! Okropnie się wlekliśmy!!

Udało się!! Szczyt!!

Sadi Wielka na krańcu świata.



Małołączniak od strony Kondrackiej Kopy.



Czego się nie robi dla pięknych zdjęć?

     Dan był bardzo wymęczony jak doszliśmy na parking. Mnie chyba mocno trzymał wysoki poziom adrenaliny, ponieważ czułam się bardzo dobrze. Nawet stopa zupełnie mi nie dokuczała, ona naprawdę lubi górskie szlaki, a gardzi płaskim terenem.


Kopa Kondracka zdobyta!!




Giewont w całej okazałości.


     W Zakopcu podobało nam się tak bardzo i tak bardzo byliśmy spragnieni dalszych wrażeń, że postanowiliśmy raz jeszcze wyjść w Tatry.


Koszty:

Wejście do Tatrzańskiego Parku Narodowego - 2 zł (ulgowy).
Parking - 10 zł.


Photos by Dan & Sadi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz